Zwolniwszy się z udawania recenzenta muzycznego pozwalam sobie na kilka refleksji po odbywającym się, początkiem grudnia ubiegłego roku festiwalu „Jazz bez…”, który zapełnił cztery wieczory w Centrum Kulturalnym w Przemyślu. Jedenasta już edycja tego festiwalu to nadal jego silna strona, bo choć twórcą był poprzedni szef C.K. i ówczesny konsul generalny we Lwowie, bazując na jeszcze wcześniejszych „Mikołajkach Jazzowych” Wacława Prosieckiego , to staraniem obecnego szefa, gra się nadal jazz, nie tylko w Przemyślu i Lwowie.
Inauguracja należała do Przemyskiego Big Bandu z Zespołu Szkół Muzycznych pod kierownictwem samego Antoniego Gurana. Jak trudne to przedsięwzięcie, świadczyło nie wiadomo co bardziej: czy dalekie od spójności brzmienie jego poszczególnych sekcji czy kłopoty z precyzyjnym nagłośnieniem. Nie tylko dobra gra perkusisty, bijącego serca każdego big-bandu, ale także zapał młodych muzyków rodzi nadzieje na narodziny orkiestry jazzowej nad Sanem.
Sebastian Bernatowicz – przemyski krakus, cyklem kompozycji „Tańce wschodnie” mógł trafić jedynie do słuchaczy muzyki wielogatunkowej. Ale obecność w składzie jego zespołu Marka Stryszowskiego – jazzmana z legendarnego zespołu „Laboratorium”, koneserom tej muzyki, nigdy niedość jej słuchania i smakowania. Oryginalny strój i poczucie humoru - pozwalały na wyobrażenie sobie jakie zrobi wrażenie np. we Lwowie.
Sextet Janusza Muniaka, pomimo 70 wiosny życia jej lidera , będącego zresztą w doskonałej formie - stanowił dla miłośników muzyki tzw. środka jazzu niezapomnianą ucztę, w której prawie gospodarzem mógł czuć się, daleko młodszy przemyślanin-saksofonista Marcin Ślusarczyk .
Z tradycyjnie biorących udział w festiwalu grup z Ukrainy dobre wrażenie zrobił zespół Revenko Band z Kijowa, rozmawiający z publicznością w zrozumiałym języku rosyjskim. Wysoka kultura muzyczna i estradowa muzyków, co prawda dla fanów bardziej wybrednych, stanowiła miłą niespodziankę na tle pozostałych występujących międzynarodowych składów, w tym rosyjskiego z Petersburga. O nich da się powiedzieć, że byli to głównie młodzi muzycy i grali głośno, dokładnie na granicy bólu fizjologicznego, w czym dzielnie sekundowała im obsługa nagłośnienia, wąskiej i ciasnej Piwnicy C.K., wychodząc zapewne z założenia, że im głośniej tym lepiej, a może to kwestia wieku i postępującej głuchoty… Na ile, honor strony ukraińskiej, ratował udział potomków emigracji zza Wielkiej Wody – pozostawmy do dyskusji.
Brak jakiegokolwiek wykształcenia muzycznego, niestety nie pozwoli mi stwierdzić autorytatywnie czy choć raz można było usłyszeć… bluesa, choć na szczęście kilku standardów jazzowych można było usłyszeć. Zawsze to lepiej od czasu do czasu zagrać coś w konwencji bluesowej niźli tzw. kompozycję własną.
I jeszcze coś z atmosfery towarzyszącej uczestnikom. Zapach (inni mogli by to nazwać inaczej) frytek dolatujący z baru serwującego odpustowe menu, niewątpliwie świadczy, że poszukiwania idealnego ajenta do baru trwają nadal bezskutecznie. Za to dymek z papierosa, zakała poprzednich edycji, miejmy nadzieję, że wywiało na stałe.
Czarne dziury muzyczne pozostawione po tej imprezie zapewne wypełni melomanom, dosłownie w trzy dni po, rozpoczynająca się jubileuszowa XX edycja festiwalu akordeonowego, którego jednym ze współorganizatorów jest także Centrum Kulturalne – nie tylko ilością wygrywanych nut…
Waldemar Wiglusz